Historyczno - żużlowe wspomnienia Grzegorza 
Malinowskiego
Grzegorz Malinowski - wychowanek Falubazu Zielona Góra, lider wrocławskiej Sparty w końcówce lat 80 ubiegłego 
stulecia, w której to wraz z Henrykiem Piekarskim stanowił w głównej mierze o sile odradzającego się po ciężkim okresie 
zespołu. Jak sam twierdzi, żużel dał mu w życiu wiele dobrego i dużo mu zawdzięcza, a w docenieniu odniesionych sukcesów 
pomaga fakt zapoznania się również z "ciemną" stroną tej dyscypliny - kontuzjami, brakiem przychylności ze strony rodzimego 
klubu... Obecnie były zawodnik, uczestnik finału indywidualnych mistrzostw Polski w 1990 roku, mieszka we Wrocławiu, a ci, 
którzy często po naszym mieście podróżują taksówkami - być może sympatycznego "Malinę" spotkają za kierownicą. Serdecznie 
zapraszam do lektury historyczno - żużlowych wspomnień Grzegorza Malinowskiego
Bałem się grać w piłkę więc... zostałem żużlowcem
Dlaczego akurat żużel...? Po prostu była taka sytuacja, że chciałem się zająć czymkolwiek. Na początku marzyło mi się zostać 
kolarzem, następnie, gdy w 1974 roku odbywały się Mistrzostwa Świata w piłce nożnej to chciałem być piłkarzem i nawet 
wcielałem ten plan w życie uczęszczając na treningi do Zastalu. Chodziłem tam po szkole, więc praktycznie cały dzień byłem 
poza domem, prawie wiecznie głodny, a trzeba było się jeszcze zdobyć na wysiłek fizyczny. Gdy w końcu pojawiałem się 
wieczorem w domu, to już praktycznie słaniałem się na nogach ze zmęczenia i po prostu między innymi z tego powodu wycofałem 
się z dalszych treningów, stchórzyłem, nie dałem rady... To wszystko wytworzyło pewne piętno, poprzez które czułem się 
przegrany, jak ten przysłowiowy "cienki Bolek". W tym czasie bardzo interesowałem się i lubiłem jeździć motocyklami. 
Niestety, w czasach gdy byłem chłopcem ciężko było o własny motorower, stąd frajdę sprawiała możliwość poprowadzenia maszyn 
starszych kolegów. Osobiście w tych czasach dużo jeździłem na rowerze, zajmowałem się również składaniem rowerów, co było 
takim moim małym hobby. Następnie przerodziło się to również w majsterkowanie przy motocyklach i silnikach, co bardzo mnie 
kręciło. I to chyba właśnie z tej wielkiej pasji do motocykli, o której wiedziała cała moja rodzina, pewnego dnia siostra 
pokazała mi ogłoszenie w prasie zachęcające młodych chłopaków do wstąpienia do szkółki żużlowej. Jednak wtedy ja tego całego 
żużla to się niesłychanie bałem, jak mi o tym wspomniała, to aż zaniemówiłem (śmiech). W końcu się zdecydowałem i zapisałem 
do szkółki, w czym pomogła mi niejako sfałszowana legitymacja szkolna nieco zaniżająca mój wiek. Z jednej strony dokument 
ten umożliwił mi podjęcie treningów w szkółce, z drugiej zaś trafiłem przez niego do wojska, które zahamowało mi możliwość 
rozwoju na żużlowym owalu.
Kiedy w prasie pojawiło się wspomniane już ogłoszenie, klub szukał chłopaków z rocznika 61, czyli siedemnastolatków, a ja w 
tym czasie miałem już na karku lat dziewiętnaście... Postanowiłem jednak łatwo się nie poddawać i poprosić szkolną 
sekretarkę o wydanie legitymacji zaniżającej mój wiek, co jest mi niezbędne tylko i wyłącznie do rozpoczęcia treningów na 
żużlu. "Legalnie" nie miałem już szans, gdyż byłem dużo za stary (śmiech). Pochodzę z małej wsi (Jeleniów koło Zielonej Góry 
- dop.) przez co mimo dorosłego wieku w dalszym ciągu byłem bardziej dziecinny aniżeli moi rówieśnicy wywodzący się z 
miasta. Na szczęście wspomniana sekretarka również pochodziła z jakiejś bardzo małej miejscowości, przez co chyba w pewnym 
sensie rozumiała mój problem i postanowiła mi pomóc go rozwiązać wystawiając mi ten dokument. Oferowałem nawet jakiś drobny 
upominek w zamian, ale ona kategorycznie odmówiła jego przyjęcia. Tak więc dzięki uprzejmości tej pani i otrzymanej "lewej" 
legitymacji mogłem starać się o przyjęcie do szkółki, zresztą, jak później się miało okazać, z całego przyjętego naboru 
ostatecznie zostałem tylko ja, więc coś na rzeczy było (śmiech).
Jak już rozpocząłem treningi to nieskromnie mówiąc byłem chyba najlepszy ze wszystkich chłopaków, w czym z pewnością 
pomagało mi wcześniejsze obycie z motocyklami. Po torze szalałem, na łuku jeździłem wyłamanym motocyklem, na co nie wszyscy 
się mogli odważyć. Po treningu przychodził do nas Ludwik Jaskulski i wskazywał kolejnych kandydatów, którym dziękował za 
dalszy udział w zajęciach i więcej mieli się już nie pokazywać. Mnie natomiast często chwalił i wiedziałem już wtedy, że 
raczej przy tym żużlu pozostanę... Swoją drogą te swoistego rodzaju eliminacje po każdym treningu były mocno stresujące, 
gdyż wykluczona z dalszych zajęć osoba nawet nie ośmieliłaby się prosić o jeszcze jedną szansę. To nie było tak, jak później 
u mnie w szkółce, gdzie młodzi mogli próbować ile tylko mieli sił i chęci... I tak w ten oto sposób dotrwałem do samego 
końca i następnie ukoronowaniem tych treningów było zdanie licencji na pełnoprawnego zawodnika. Pamiętam, że w szkółce 
pojawiłem się na jesieni, ale w związku z prowadzonymi wiosną następnego roku pracami remontowymi na stadionie poważne jazdy 
rozpoczęły się dopiero w okolicach wakacji, a samą licencję zdałem we wrześniu i zdążyłem jeszcze wystartować wraz z 
Alfredem Krzystyniakiem, bratem - bliźniakiem Janka, w kilku młodzieżowych, towarzyskich turniejach. Alfred uczęszczał ze 
mną do jednej klasy w szkole, gdyż w pewnym czasie miał problemy z nauką i nie zdał, a Janek był rok od nas wyżej. Muszę 
powiedzieć, iż w miarę udany początek kariery z pewnością zawdzięczam Tadziowi Tumiłowiczowi, który w tym czasie mocno we 
mnie wierzył i to dzięki niemu mogłem liczyć na bardzo dobre motocykle. A było to niezmiernie istotne...
Poważne ściganie przyszło wraz z początkiem roku 1980, kiedy mieliśmy zainaugurować sezon meczem ze Spartą Wrocław, ale on 
został przełożony i pierwsze zawody odjechaliśmy z Polonią Bydgoszcz. Pamiętam, że w pierwszym starcie wraz z Filipiakiem 
wygraliśmy 5:1, a w drugim lub trzecim występie miałem małe starcie z Markiem Ziarnikiem po tym, jak pojechałem dość ostro. 
Przycisnąłem go do płotu na wyjściu z łuku, a mi tak podbiło motocykl, iż pół prostej przejechałem na jednym kole i w taki 
mniej więcej sposób zaprzyjaźniłem się z Markiem. Od tej pory, na każdych zawodach, na których się spotkaliśmy zawsze ze 
sobą rozmawialiśmy (śmiech). W tym debiutanckim meczu zdobyłem bodajże pięć punktów w trzech startach, co nie było chyba 
wynikiem, którego musiałbym się wstydzić. W kolejnym pojedynku już ze Spartą zdobyłem punktów sześć, a jechałem już 
czterokrotnie. Z tego spotkania pamiętam również wygraną 5:1 w pierwszym starcie oraz zawalenie drugiego wyścigu, kiedy to 
jechała bardzo mocna rezerwa taktyczna wrocławian - Heniu Jasek i Robert Słaboń, liderzy Sparty. Ogólnie początki miałem 
bardzo udane, zwłaszcza dość dobre mecze trafiały mi się na swoim torze, trochę gorzej było z tym na wyjeździe, na co z 
pewnością wpływ miało brak doświadczenia oraz nikłe objeżdżenie. Starałem się to nadrabiać brawurą i nierzadko szedłem po 
torze jak taran (śmiech). Świętej pamięci Tadziu Tumiłowicz nieraz komentował moje występy w stylu "ziemio, rozstąp się, 
Malinowski jedzie..." (śmiech).
Jeżeli chodzi o edukację, to uczęszczałem do pięcioletniego technikum pomimo tego, iż miałem już ukończoną szkołę zawodową. 
Niestety, nie było w pobliżu żadnego technikum trzyletniego, do którego mógłbym spokojnie chodzić. Jedyne pocieszenie było 
takie, iż ową szkołę rozpocząłem od drugiej klasy po tym, jak dyrektor pozytywnie rozpatrzył moje podanie. Jednak wraz ze 
zdaniem licencji narobiłem sobie sporo zaległości w zajęciach lekcyjnych i szykowały mi się dwie poprawki, których nie 
zaliczyłem i praktycznie przestałem uczęszczać do szkoły. Korzystając z faktu, iż informacja jeszcze się nie rozniosła, 
wziąłem z sekretariatu zaświadczenie o pobieraniu nauki i zaniosłem je do wojskowej komendy celem odroczenia służby. Z 
"papierkiem" nie było problemu, gdyż sekretarka często mnie widywała w budynku szkoły i napisała mi, iż będę uczęszczał do 
trzeciej klasy, a naukę zakończę za trzy lata. Dopiero później dowiedziałem się, iż wzięli mnie niemal na siłę do wojska, 
gdyż byłem uważany za człowieka niedobrego (śmiech). Na dodatek, gdy wyszła na jaw sprawa z legitymacją to dostałem 
przydział do Sulechowa do artylerii. Ale było kilka osób, które mnie żałowały i bardzo starały się umożliwić mi starty na 
żużlu.
Niestety dla mnie, w tych czasach Zielona Góra była miastem bardzo komunistycznym i trzeba było mieć naprawdę solidne 
oparcie, aby cokolwiek załatwić. Nie wspominając o tym, ile sił i zachodu to kosztowało... Sądzę, iż w tym samym okresie, 
ale np. we Wrocławiu z podobną sprawą nie byłoby najmniejszego problemu, tutaj jednak każdy przed władzą stawał na baczność 
i martwił się przede wszystkim o siebie (śmiech). Niektórym, np. Huszczy czy Olszakowi takowe zwolnienia załatwić się udało, 
ale z tego co wiem to i z tym były bardzo duże problemy. Ze mną to już nie przeszło, chociaż próbowaliśmy wielu metod, np. 
wpisywano mnie jako jedynego żywiciela rodziny, itp. I w ten oto sposób niemal dwa lata przesiedziałem w wojsku , po czym 15 
czerwca 1982 roku wyszedłem do cywila. Straciłem przez armię praktycznie najważniejszy czas w żużlowym rozwoju, miałem 
przestój w szkoleniu, nie zdobywałem doświadczenia... Była to bardzo długa przerwa jeżeli chodzi o rozbrat z żużlem, sądzę 
jednak, iż wojsko w życiu bardzo mi się przydało i nie wspominam go źle. Zebrałem w nim dużo życiowych doświadczeń, bardzo 
mnie wzmocniło psychicznie i dużo w nim zrozumiałem. Bo mimo, że byłem wtenczas już dość wiekowy, to jak już wcześniej 
wspominałem, chyba nadal zachowywałem się jak takie trochę większe dziecko (śmiech).
Po wyjściu w 1982 roku z wojska ponownie zacząłem startować w zawodach młodzieżowych, w 1983 złapałem dość dobrą formę, a w 
1984 roku na torze czułem się bardzo wybornie mimo, iż nie było już w klubie mojej dobrej duszy z początków kariery - Stasia 
Sochackiego, tylko trenerką zajął się Czernicki lub Grabowski, dokładnie nie pamiętam który z nich... Na długo w pamięci 
zapadła mi pewna sytuacja z prezesem Wojciechowskim, któremu bardzo nie podobały się moje długie włosy, które zapuściłem w 
wojsku. Powiedział, że jak zrobię z nimi porządek, to będę otrzymywał kolejne szanse na starty w drużynie. Wtenczas 
zaprotestowałem i wprost zapytałem, czy ważniejsze są moje włosy, czy też prezentowane na torze umiejętności... Ale 
oczywiście z jego punktu widzenia takie zachowanie było bardzo naganne, stawiany byłem w roli buntownika, co dla mnie 
osobiście było następnie bardzo zgubne. Wielu kibiców z Zielonej Góry, których spotykałem na codzień doradzało, aby obciąć 
włosy i występować w drużynie. Mówili, że wiedzą dlaczego nie ma mnie w składzie i domagali się zmiany wizerunku i 
startowania w meczach. W trakcie różnych zgrupowań, gdy spotykałem się twarzą w twarz z prezesem to on nie podejmował ze mną 
rozmowy, bo poczuł się mocno urażony moim zachowaniem, taki niby wielki wódz został mocno dotknięty przez zwykłego 
szeregowego (śmiech). Mniej istotne było to, jak zawodnicy prezentowali się na torze, ważne było to, kto jest lojalny i 
posłuszny. Mam wrażenie, że kto stał w szeregu i za bardzo się z niego nie wychylał, to miał zielone światło do osiągnięcia 
sukcesów sportowych. Pamiętam, że w 1985 dostałem nagle szansę po bardzo długiej przerwie pokazania się, czego nie 
wytrzymałem psychicznie i po prostu się spaliłem. Na domiar złego złamałem jeszcze rękę, a w 1986 roku przeszedłem do Sparty 
Wrocław, z czym wiązałem duże nadzieje...

Grzegorz Malinowski na początku żużlowej przygody...
Na mecze dojeżdżałem z Zielonej Góry, gdzie na codzień pracowałem w Falubazie (Lubuska Fabryka Zgrzeblarek Bawełnianych - 
dop.) na odlewni w charakterze stolarza. W niedzielę po zawodach wsiadałem w wieczorny pociąg i w poniedziałek rano od razu 
szedłem do pracy (śmiech). Co zaś do poziomu całej drużyny to wiadomo, iż w tym okresie nie było za dobrze. Najdobitniej 
świadczy o tym fakt, iż w całym sezonie nie zdołaliśmy wygrać ani jednego pojedynku ligowego... Pozytywne zmiany zaczęły 
nadchodzić w 1987 roku, kiedy w końcu wygraliśmy kilka meczy, a o ile dobrze pamiętam zdobyłem najwięcej punktów dla 
zespołu. Wpływ na coraz lepsze wyniki z pewnością miało pojawienie się w klubie takich żużlowców jak Marek Bzdęga, Andrzej 
Cichy czy Arkadiusz Zielonko no i co ważne - mechanika Józia Gorzkowskiego. Pierwszą maszynę przez niego złożoną dostał 
Bzdęga. Sądzę, że wiązało się to z tym, iż był on bardziej rozrywkowy aniżeli ja. Osobiście byłem wtedy takim dziwakiem w 
klubie, który po meczu musiał od razu zasuwać na pociąg i jechać do pracy. Nie było czasu na wspólne piwo, czy małą imprezę 
(śmiech). Był to taki trochę trudny okres wspólnego poznawania się, docierania. 
Pomimo tych pewnych przeciwności, również zdobywałem sporo punktów, dzięki czemu psychicznie czułem się bardzo mocny, a jak 
już mówiłem wcześniej było mi to niezwykle potrzebne. W Sparcie pełniłem również niejako funkcję łącznika zawodników z 
zarządem, gdyż jak coś leżało nam na sercu, to ja szedłem i z nimi rozmawiałem, czym byli chyba bardzo zdumieni, że jest 
jakiś żużlowiec, który chce i potrafi z nimi pogadać (śmiech). 
Pamiętam, iż na początku 1988 roku Gorzkowski mieszkał w hotelu Olimpia nieopodal stadionu, w którym również i ja 
zamieszkiwałem. W tym czasie czułem się już bardzo zżyty z drużyną, z miastem. Kiedyś wraz z Józiem wypiliśmy winko i chyba 
to było początkiem naszej przyjaźni (śmiech). W tym czasie moje motocykle przygotowywał Roman Pogrzeba, a Józio robił 
maszynę bodajże dla Henia Piekarskiego, ale najprawdopodobniej dzięki wspomnianemu winu ostatecznie ten motocykl otrzymałem 
ja (śmiech). Z drugiej strony nie wiem czy dobrze robię, że zdradzam tutaj Józia (śmiech). W trakcie sezonu zatarł mi się 
silnik przygotowany przez Pogrzebę, a ja zacząłem jeździć na tym od Gorzkowskiego i od razu w Gnieźnie zdobyłem 17 punktów i 
zaczęła się wielka euforia. Zresztą wyjazdy to też była fajna sprawa, gdyż udawaliśmy się na nie naszym słynnym Roburem, ale 
nie była to dla nas przeszkoda, nie byliśmy wybredni. Bardziej, aniżeli na komforcie jazdy zależało nam na dobrych 
motocyklach, nowych częściach do silników czy też jakiś nowych, wygodnych skórach, które poprawiły by komfort jazdy na 
torze.
Szałowa skóra
Swego czasu wrocławski klub zakupił dla mnie od jakiegoś motocyklisty niebiesko - biało - czarną skórę, która rozmiarowo 
była na dość potężnego człowieka i konieczna była jej przeróbka (śmiech). Pojechałem więc do Zielonej Góry, gdzie znajomy 
krawiec odpowiednio ją przystosował do mojej sylwetki i od tej pory mogłem się w niej ścigać. Muszę powiedzieć, iż na te 
czasy - w porównaniu z ubiorami innych zawodników Sparty - była to kompletna rewelacja. Nie dość, że bardzo wygodna, to na 
dodatek bardziej efektowna (śmiech). Gdy zaczynałem się ścigać w Falubazie oczywiście otrzymałem jedną z gorszych skór, ale 
taka była hierarchia. Im wyżej w górę, w tym lepszym jakościowo ubiorze się startowało. A w Sparcie, jak już wspomniałem 
wcześniej, skóry były okropne, chyba najgorsze jakie kiedykolwiek nosiłem. Sytuację zmieniła wspomniana na samym początku 
trójkolorowa skóra oraz późniejsze ubiory uszyte przez firmę Aspro, które były niezwykle komfortowe i bardzo wygodne.
Słynny baraż w Zielonej Górze
Niestety, ciężko mi w tym momencie sobie przypomnieć tą sytuację... Nie, nie, czekaj (śmiech)... Już pamiętam! My - jako 
zawodnicy nie mieliśmy pojęcia jak to do końca było z tym wypadkiem pojazdu przewożącego nasze motocykle, bo oczywiście nikt 
oficjalnie nas o niczym nie informował. Ale rzeczywiście tak było, że krótką chwilę po przyjeździe do Zielonej Góry 
pakowaliśmy manatki i wracaliśmy z powrotem do Wrocławia, a chodziło oczywiście o to, że w tym terminie w naszym zespole nie 
mogli wystartować Czechosłowacy. Moim zdaniem było to rzecz jasna zajście sfingowane mające na celu przełożenie meczu i 
start naszego zespołu w silniejszym składzie. Ale jak było naprawdę - tego z zawodników chyba nikt nie wie. My początkowo 
nawet uwierzyliśmy, iż stało się coś poważnego z naszymi maszynami, ale osobiście nie słyszałem aby ktokolwiek z klubu 
doznał jakichkolwiek obrażeń co podwójnie daje do myślenia w kwestii prawdziwości tego zajścia. Myślę, że ta zagrywka do 
końca nie była w porządku, jednak z drugiej strony zielonogórzanie też do końca nie zachowali się fair uniemożliwiając 
naszej drużynie startu w najsilniejszym zestawieniu. A przecież wygrali pierwszy mecz u nas więc byli w dobrej sytuacji i 
mogli poprawić nieco widowisko. Uważam po prostu, iż w tej sytuacji Sparta najzwyczajniej w świecie odpowiedziała wyłącznie 
nieprzyjemnym na nieprzyjemne.

...w barwach Sparty Wrocław...

...oraz u schyłku kariery.